Poniżej dwa artykuły Lecha Słodownika, które ukazały się w 2017 roku w Dzienniku Elbląskim.

Wspomnienia z celi śmierci doktora z Pasłęka

Szpital w Pasłęku po przebudowie z 1903 r. Fot. arch. Lecha Słodownika

Doktor Emil Mertens był dyrektorem szpitala w Pasłęku w latach 1927-1943. W trakcie II wojny światowej został skazany na śmierć.

Pasłęcki szpital powiatowy w 2010 r. obchodził swoje 150-lecie. Spośród wielu spotkań, wręczenia dyplomów i odznaczeń, odbyła się jubileuszowa uroczystość, podczas której wygłoszony został referat na temat dziejów tego szpitala. Istotną częścią tego referatu, wygłoszonego przez niżej podpisanego, była działalność ostatniego, przedwojennego, dyrektora tego szpitala – dr Emila Mertensa.

Dr Mertens był chirurgiem z wykształcenia i pochodził z dzielnicy Hamburga – Altony, a z 1 stycznia 1927 r. został dyrektorem Szpitala Joannitów w Pasłęku. Po napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę, jako lekarz w stopniu kapitana, brał udział w kampanii wrześniowej, a następnie 1 listopada 1939 r. wrócił do Pasłęka. Był dobrym lekarzem, lubianym przez podlegający mu zespół. Nic nie zapowiadało, że wkrótce jego osobiste życie przybierze tak dramatyczny charakter.

A zaczęło się od tego, gdy pod koniec lipca 1943 r. skierowano do pasłęckiego szpitala ponad 30 ciężarnych kobiet z bombardowanego nieustannie Berlina. Kobiet tych dr Mertens nie mógł we właściwy sposób przyjąć i przy tej okazji pozwolił sobie wyrazić głośno opinię, że „ewakuacja stolicy jest złym znakiem, czyli wojna będzie wkrótce przegrana”. Te słowa dotarły do uszu pewnego młodego lekarza – Petera Klingsiek, który z uwagi na poważny uraz głowy nie był powołany do Wehrmachtu, ale za to okazał się być zaciekłym SS-manem. Zadenuncjował natychmiast dr Mertensa, a królewieckie gestapo zatrzymało go pod zarzutem siania defetyzmu i osadziło w słynnym berlińskim więzieniu Moabit, w którym hitlerowcy wykonywali wyroki śmierci przez ścięcie toporem lub na gilotynie.

10 czerwca 1944 r., kierowany przez osławionego dr Rolanda Freislera, berliński Volksgerichtshof skazał dr Emila Martensa na śmierć. To właśnie on skazywał na śmierć spiskowców, którzy 20 lipca 1944 r. dokonali zamachu na Adolfa Hitlera w Gierłoży pod Kętrzynem. Podobno za zatrzymaniem dr Mertensa miał stać urodzony w Lęborku gen. SS Erich von dem Bach-Zelewski, który wcześniej w ramach „nocy długich noży” załatwiał swoje prywatne porachunki, o których dr Mertens wiedział. Skazany siedział więc 11 miesięcy w celi śmierci więzienia Moabit oraz w Brandenburgu i czekał na wykonanie wyroku śmierci zaplanowanego na 20 kwietnia 1945 r.

Dr Mertens napisał w swoich wspomnieniach: (…) Po południu 8 czerwca 1944 r. wylądowałem w celi nr 614, skrzydło E, Zakład Karno-Śledczy Moabit w Berlinie, jako skazany przez Volksgerichtshof i jego przewodniczącego Freisslera na karę śmierci. Zabrano mi wszystkie rzeczy osobiste łącznie z grzebieniem i szczotką do zębów. Z rękami zakutymi w żelazo wylądowałem w odstręczającej celi, gdzie okna były zniszczone, a na podłodze leżały brudne resztki materacy. Nie byłem tu długo sam. Wnet rozległ się zgrzyt klucza w drzwiach celi i wszedł stary, bardzo nędznie wyglądający mężczyzna z głębokim głosem, który robił bardzo przygnębiające wrażenie. Był „świeżo” skazany na śmierć. „Do trzech razy sztuka” pomyślałem, gdy wkrótce dokooptowano nam mężczyznę w średnim wieku. Był całkowicie stłamszony i przybity otrzymanym wyrokiem śmierci. Zaraz po jego wejściu dostaliśmy na kolację zupę grysikową.

Wkrótce poznaliśmy się. Starszy mężczyzna był krawcem i pochodził ze wsi Kraschen (Chróścina), Kreis Guhrau (miasto Góra niedaleko Głogowa) na Śląsku i nazywał się Gotthold Langer. Zaczął opowiadać. Otóż nie tak dawno dwaj 14-letni chłopcy z pobliskiego obozu Hitlerjugend przynieśli mu odzież do naprawy. Podczas rozmowy krawiec opowiedział im o swoich dwóch synach i zięciu, którzy zostali ciężko ranni albo zaginęli bez wieści i dodał, że szkoda iż tacy młodzi stają po stronie sprawy, która jest beznadziejna. Ci dwaj natychmiast zameldowali, gdzie trzeba i wnet krawiec został aresztowany, a na podstawie zeznań tych dwóch z HJ został skazany na śmierć.

Drugi „kandydat na śmierć” z celi był urzędnikiem obwodowym, na którego obszarze znajdował się zakład śledczy i nazywał się Paul Franke. Był ofiarą swojej namiętności. Otóż sprzedał powierzone mu urzędowo kartki żywnościowe, a dochód ze sprzedaży przeznaczył na wyścigi, zakłady i inne uciechy. Uznany został za „hańbę narodu”. Nie miał żadnej szansy żyć dłużej niż parę godzin.
Moja pierwsza „noc w żelazie” była niespokojna. Krawiec dostał rozwolnienia i nie mógł, mając związane ręce, dobrze ściągnąć swoich spodni. Tym samym zabrudził kałem nie tylko podłogę, ale i materac. Widząc to urzędnik obwodowy zupę grysikową po prostu zwymiotował. Nie mogłem wiele spać. Ledwie nastał świt, usłyszałem zgrzyt klucza w drzwiach i biedny urzędnik został zabrany na wykonanie wyroku w więzieniu Plötzensee.

Na szczęście my dwaj pozostaliśmy tylko na jedną noc w tej obrzydliwej celi. Po południu przeniesiono nas do leżącej naprzeciwko celi, która była lepsza i miała szyby w oknach. Miała nr 613. Było tu nawet łóżko opadające – zamocowane do ściany i obciągnięte kratkowaną pościelą. Łóżko zajmował szczęśliwiec, mocno zbudowany blondyn, z piękną brodą i przyjemnymi, niebieskimi oczami. Był to mistrz blacharski z Berlina-Friedrichshain i nazywał się Müller. Miał ok. 50 lat. Innym osadzonym był ok. 30-letni młodzian, który powitał mnie jak dobrze wychowany człowiek, wstając i przedstawiając się: Werner Burkert, hurtownik papieru z Berlina – Lichtenberg.

Lech Słodownik

Wspomnienia lekarza Emila Mertensa z celi śmierci

Doktor Emil Mertens z żoną i córką. Zdjęcie wykonane w Berlinie Zachodnim w latach sześćdziesiątych Fot. arch. Lecha Słodownika

Cela 613 była tak zwaną „celą transportową”. W niej osadzano skazanych na śmierć, którzy oczekiwali tylko na transport do miejsca kaźni w więzieniu Brandenburg-Gören. To mogło trwać krótko albo długo.

W ubiegłotygodniowym artykule przedstawiono losy dyrektora pasłęckiego szpitala w latach (1927-1943) – dr Emila Mertensa, który w wyniku denuncjacji został skazany na śmierć i trafił do celi śmierci berlińskiego więzienia Moabit. Dzisiaj ciąg dalszy.

(…) Cela 613, czyli nasza nowa siedziba, była tzw. „celą transportową”. W niej osadzano skazanych na śmierć, którzy oczekiwali tylko na transport do miejsca kaźni w więzieniu Brandenburg-Gören. To mogło trwać krótko albo długo. Cela była mała i pierwotnie przewidziana dla jednego więźnia. Tymczasem była obłożona czterema „kandydatami na śmierć”, którzy w nocy musieli pomieścić się na jednym, brudnym materacu. Do tego paliła się lampa sufitowa, a małe okienko w drzwiach wejściowych, zwane „Spion”, było ciągle otwarte.

Z opowieści skazanego Burkerta wywnioskowałem, że był on ofiarą swojej zapobiegliwości i skutecznych dążeń do kariery. Był pilny i pracowity, zaczął wszakże od małego majątku, doszedł do znacznego dobrobytu. Był kawalerem i nie miał krewnych. Miał tylko matkę w podeszłym wieku, swoją opiekunkę, która w dzielnicy Berlin-Lichtenberg przy Samariterstraße 15 prowadziła mały sklepik z konfiturami. Jako namiętny pływak Burkert grał znaczącą rolę w klubie pływackim „Posejdon”. Tu akurat z uwagi na jego szczodrość i hojność – nie brakowało mu „przyjaciół” korzystających z jego bogactwa. Pewnego razu wziął kolegę klubowego i zrobił go zarządcą fermy nutrii na przedmieściach Berlina. Z uwagi na brak siły roboczej z roku na rok było mu coraz trudniej ją prowadzić i utrzymać. Tak więc uradował się niezwykle, gdy w 1943 r. z jego klubu pływackiego został mu polecony siedemnastoletni młodzieniec, który chciał na fermie pracować.

Okazało się że uciekł z obozu przysposobienia wojskowego i nie chciał wracać do domu. Burkert wziął go chętnie, gdyż taka siła robocza była mu potrzebna. Sześć tygodni później ten młodzieniec zameldował telefonicznie na Gestapo, że Burkert trzyma potajemnie na farmie dezertera o nazwisku Kaumann. Natychmiastowe aresztowanie było tego efektem i skazany na śmierć Werner Burkert nie musiał długo czekać na wykonanie wyroku. Jego koledzy z klubu pływackiego tak się tym przejęli, że natychmiast poszli do jego domu zabrać rzeczy, maszyny itd., ponieważ „Werner już tego nie będzie więcej potrzebował!” Nie byli pierwsi, bowiem podczas aresztowania Burkerta gestapowcy również to i owo sobie z jego mieszkania przywłaszczyli.

Szczęśliwym posiadaczem łóżka przy ścianie był blacharz Müller. Siedział już w celi parę miesięcy i przeżył z kompanię „kandydatów na śmierć”, którzy krótko lub dłużej z nim siedzieli. Wiedział też o prominentnych skazanych, których „skrócono o głowę”. On sam został skazany na śmierć jakoby za zaszlachtowanie świni, która była ujęta w wykazie kontrybucyjnym. Gdy blacharz Müller dowiedział się że jestem lekarzem, zaczął opowiadać o chorobie serca swojej żony, z którą wprawdzie nie miał dzieci, ale był szczęśliwym małżonkiem. Podkreślał że najtragiczniejszym dla niego dniem był ten, w którym jego żona zmarła w wyniku zawału serca. Powodem śmierci były nocne alarmy lotnicze i konieczność schodzenia do piwnicy. Pewnego razu, gdy alarm syren zerwał ich znowu z łóżka, on chciał pomóc swojej żonie ubrać się i zejść do piwnicy. Ale ona nagle opadła na fotel ze słowami: „ja już nie mogę więcej, muszę teraz umrzeć, ale pozostanę na zawsze taką, jaką byłam dla ciebie – żoneczką!” Po tych słowach jej głowa opadła i zmarła. Parę dni później blacharz Müller musiał nas opuścić. Został przewieziony do Hildburghausen w Turyngii. Nikt go nie chciał odprowadzić. Zaraz po tym pastor dr Knodt powiedział: nie ma już tego okropnego jegomościa? Gdy spytałem go co ma na myśli, pastor odpowiedział, że ten Müller nie mówił źdźbła prawdy, on po prostu swoją żonę zaszlachtował! A więc byli ze mną nie tylko „polityczni”, którzy, tak jak ja, byli zakuci w kajdany.

„W celi transportowej 613” byłem cztery miesiące i przeżyłem kilku prominentnych współtowarzyszy. Byli tu m.in. znany jurysta i przeciwnik Hitlera dr Josef „Beppo” Römer, zgilotynowany w Brandenburgu 25 września 1944 r., był Nikolaus von Halem – jeden z kierowników Izby Przemysłowej Rzeszy, czy Otto Kiep – były konsul generalny w Nowym Jorku. Razem leżeliśmy na jednym materacu i razem walczyliśmy z obłażącymi nas wszami. Ale tylko mi udało się ten straszny czas przeżyć (…). Dlaczego zaplanowany na 20 kwietnia 1945 r. wyrok śmierci na dr E. Mertensie nie został wykonany? Otóż jak się okazało już po wojnie, uratował go ziomek z Pasłęka, tutejszy nadinspektor sądowy Wilhelm Thomczik. W czasie wojny był zatrudniony przy Wyższej Adwokaturze Rzeszy w Poczdamie. To właśnie on przekładał systematycznie „na dół” akta dotyczące dr Mertensa, jako przewidzianego w danym dniu na śmierć.

Po wojnie dr E. Mertens (14.03.1895-1.08.1979) był lekarzem w Berlinie i mieszkał tam z żoną i córką. W powojennych wspomnieniach napisał, że po napaści Niemiec hitlerowskich na Sowietów nie miał już złudzeń, że wojna będzie przegrana, gdyż na dwa fronty walczyć się nie da. Przewidywał skutki tej wojny zgodnie z łacińską maksymą „Quidquid delirant reges, plectuntur Achivi”, czyli „co królowie w szaleństwie uczynią, to skupia się na Grekach”, a więc lud zawsze pokutuje za szaleństwa władców. Nie oskarżył wspomnianego lekarza SS-mana, który jakby nigdy nic rozpoczął swoją prywatną praktykę lekarską w Westfalii. Pasłęcki szpital uratował się z pożogi wojennej, jak również stojąca obok piękna willa, w której mieszkał dyrektor tego szpitala – dr Mertens. W szpitalu tym po 1945 r. działo się również wiele ciekawych rzeczy. Podjęli tu pracę m.in. tacy lekarze jak W. Berecki i L. Perepeczko, niezwykle zasłużeni dla miasta.

Sam szpital, jak również Pasłęk, zawędrował w latach 60. ubiegłego stulecia na łamy światowej literatury historycznej. Odbyło się to za sprawą książki Alana Bullock’a „Hitler, studium tyranii”, w której w polskim wydaniu wymieniany jest pasłęcki szpital, jak miejsce hospitalizacji… Adolfa Hitlera! Jest to oczywiście nieprawda, a sprawcą całego zamieszania był polski tłumacz tej książki. Już w „Mein Kampf” Adolf Hitler napisał: „so kam ich in das Lazaret Pasewalk in Pommern” (tak trafiłem do lazaretu w Pasewalku na Pomorzu). Chodzi tu o sytuację, gdy w październiku 1918 r. Hitler został poszkodowany w wyniku ataku gazowego w walkach pod Ypres. Stracił czasowo wzrok i został przewieziony do miasteczka Pasewalk na Pomorzu. Ale w tym czasie (1918) Pasłęk nazywał się Preußisch Holland, leżał w niemieckich Prusach Wschodnich i nikt nie przypuszczał, że po roku 1945 będzie nazywał się tak jak obecnie. Prawdą jest natomiast to, że w tym szpitalu na początku 1953 r. urodził się niżej podpisany…

Lech Słodownik

Źródło: Dziennik Elbląski

Lech Słodownik
Ostatnie wpisy autora: Lech Słodownik (zobacz wszystkie)